Podzielam stanowisko Sławki, że przeznaczyć tydzień na zwiedzenie Sycylii, to stanowczo za mało; jednak wystarczająco dużo, aby nabrać przekonania, czy pragnie się tam powrócić czy nie. Przed wyjazdem zrobiliśmy sobie plan tego, co zamierzamy zobaczyć. Im bardziej przygotowywaliśmy się do wyjazdu, tym bardziej musieliśmy ów plan korygować, uszczuplać, weryfikować… (Galeria Doroty z wyjazdu - tutaj)
Wraz z moim mężem Piotrem i psem, średnim sznaucerem Argiem, spędziłam na Sycylii wspaniały tydzień od 15 do 22 września 2012 r. i chętnie bym tam spędziła tydzień kolejny, jak nie dłużej. Na wyspę dotarliśmy samochodem i samochodem poruszaliśmy się po niej. W odróżnieniu od większości autostrad na północ od Kalabrii - zarówno wiele kalabryjskich jak i sycylijskich autostrad jest przebudowywanych, w związku z czym często spotykane są znaczne ograniczenia prędkości. W wielu sytuacjach owe ograniczenia wydaja się być mocno „na wyrost” i niesłużące niczemu; poza utrudnianiem życia kierowcom spoza Italii. Miejscowi na ogół nic sobie z tych ograniczeń nie robili. My jeździliśmy do bólu przepisowo w obawie przed ewentualnymi mandatami, co niejednokrotnie wydłużało w sposób istotny czas podróży.
Na Sycylię pojechaliśmy ze Szczecina, kierując się na Berlin, a potem na Monachium i Insbruck. W Dolomitach w okolicy Przełęczy Brennero mieliśmy pierwszy nocleg, a następny miejscowości Frascineto, w prowincji Cosenza, w Kalabrii. Oba noclegi kosztowały nas w granicach 50 € za pokój z łazienką i używalnością kuchni każdy.
Po raz pierwszy przeprawialiśmy się promem na Sycylię. Prom odpływał z miejscowości Villa San Giovanni. Bilet na prom kosztował około 42 € w jedną stronę. Podróż promem z lądu na wyspę trwa około 20 minut. Najpierw czekaliśmy na odpłynięcie około 30 minut. Kiedy znaleźliśmy się na promie koniecznie musiałam udac się do toalety. Okazało się, że na tym konkretnym promie jest chyba tylko jedna kabina dla kobiet. Kolejka był okrutna, a ja nauczyłam się, ze na drugi raz do toalety na promie należy udać się niezwłocznie po znalezieniu się na nim; zanim inni zrobią to przede mną. W efekcie zamiast cieszyć oczy pięknymi widokami i w jakiś sposób przeżywać, że oto wreszcie zbliżam się do miejsca, które dotąd znałam tylko z atlasów, przewodników itp. – praktycznie całą podróż spędziłam w kolejce do WC... Pogoda była piękna, co niebywale nas cieszyło, bowiem ostatnie 300 km przed znalezieniem się na promie jechaliśmy w strugach ulewnego deszczu.
Z Mesyny do naszego miejsca zakwaterowania w Castel di Tusa było około 140 km. Castel di Tusa to malutka miejscowość oddalona o 22 km od Cefalu. Po drodze znów okropnie zaczęło padać. Na miejscu przestało, ale jak dowiedzieliśmy się od miejscowych – przez ostatni tydzień padało niemal bez przerwy.
Mieliśmy tam wynajęty za pośrednictwem biura Atraaveo apartament na piętrze domu położonego nad brzegiem morza, na uboczu miejscowości, przy kamienistej (niestety!) plaży, wzdłuż której biegła promenada spacerowa; w sam raz na spacery z psem.
Po wrzuceniu bagaży do środka i lekkim rozpakowaniu poszliśmy na spacer po miejscowości. Okazała się tak niewielka i sympatyczna jak tego oczekiwaliśmy: bez tłumu turystów, z jednym kościołem, sklepem samoobsługowym, pizzerią i lodziarnią, stacją kolejową i jeżdżącym pojazdem, pełnym owoców i warzyw, z którego rolnik sprzedawał swoje płody ziemi za sympatyczne pieniądze. Morze tego dnia było niebiesko – szare, bowiem słońce jeszcze słabo przebijało się przez chmury po niedawnych, długotrwałych opadach.
Nazajutrz wypogodziło się zupełnie. Cała okolica nabrała pięknych, żywych kolorów. Tak już miało być przez cały nasz pobyt na Sycylii: słonecznie i temperatura w granicach od 25 do 27 stopni Celsjusza. Wspominam o tym, bowiem po tygodniu spędzonym na Sycylii udaliśmy się jeszcze na tydzień na półwysep Gargano i wówczas, jak wynikało z prognoz pogody, które oglądaliśmy – na Sycylii, w okolicach Palermo było od 33 do 35 stopni Celsjusza, co z pewnością wszelakie zwiedzanie czyniło o wiele bardziej uciążliwym, aniżeli przy tych temperaturach, jakie tam panowały podczas naszego pobytu.
Do Cefalu pojechaliśmy uroczą pod względem widokowym drogą, mając po prawej stronie szafirowe Morze Tyrreńskie, a po lewej góry wyższe i niższe, w różnych odcieniach zieleni. Ustaliliśmy sobie parking, na który zamierzaliśmy się udać w miasteczku, jednak nawigacja nas zawiodła. Błądziliśmy po wąskich jednokierunkowych uliczkach, irytując się coraz bardziej. W pewnym momencie podjechał do nas na motorku młody mężczyzna i najczystszą polszczyzną zapytał, czy może nam w czymś pomóc. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni. Ów młodzieniec popilotował nas na parking przy alei nadmorskiej, gdzie bez problemu w zadaszonym miejscu udało nam się bezpiecznie zostawić samochód.
Cefalu bardzo nam się podobało. Miałam w głowie wciąż wywiad Jerzego Stuhra, w którym mówił, że bardzo lubi wypoczywać właśnie w tej miejscowości. W miasteczku zwiedziliśmy katedrę, obejrzeliśmy starą pralnię, pochodziliśmy nad samym morzem, pasąc oczy niebieskością wody, przyglądając się ludziom, chłonąc atmosferę kurortu. Plaża jest tu piaszczysta i szeroka. Niesamowite wrażenie robią średniowieczne domy w dzielnicy rybackiej, stłoczone przy nabrzeżu. Fajnym punktem dla oczu jest górująca nad miastem skała. Turystów i plażowiczów było sporo, chociaż zapewne mniej aniżeli w środku sezonu. Byłam w wielu sympatycznych sklepikach; bardzo chcieliśmy kupić do domu jakąś sympatyczną pamiątkę z ręcznie robionej ceramiki. Wybór był dość ograniczony, zatem postanowiliśmy poszukać czegoś w czasie wyprawy do Caltagirone.
Z przyjemnością wróciliśmy po paru godzinach do naszego Castel di Tusa. Na drugi dzień mieliśmy w planie wyprawę do Palermo. Okazało się jednak, że nasz Argo ma problem z pazurem, który musiał sobie jakoś boleśnie uszkodzić podczas któregoś spaceru. Lizał łapę namiętnie, piszczał, widać było, że cierpi i sytuacja nie jest błaha. Musieliśmy zweryfikować nasz plan i zamiast do Palermo myśleć o wyprawie do jakiegokolwiek weterynarza. W poniedziałek rano ustaliliśmy, że w Castel di Tusa owszem jest weterynarz, ale jeździ po okolicy i nie prowadzi gabinetu; natomiast najbliższy weterynarz przyjmuje w Cefalu. Tam udaliśmy się i łatwo znaleźliśmy Studio Veterinario.
Z informacji na drzwiach wynikało, że czynne jest od godziny 10.00. Pani weterynarz niespiesznie przybyła około 10.20. Przyjęła nas i okazało się, że Argo ma problem z dwoma pazurami; jeden został przycięty, a drugi pani weterynarz zaleciła okładać kompresami z antybiotyku dwa razy dziennie przez pięć dni.
Nie było za wesoło, ale i tak odetchnęliśmy z ulgą, że nie trzeba psa wozić np. na codzienne zastrzyki lub kroplówki. Ponieważ na drugi dzień mieliśmy zarezerwowaną wcześniej wycieczkę na Etnę, zapytałam czy psiak będzie mógł pójść z nami na wulkan. Okazało się, że to niewskazane, co naturalnie nie poprawiło nam humoru.
Po wykupieniu leku postanowiliśmy pojechać do Caltagirone, aby „nie tracić dnia”, no i jak wystarczy czasu – to w drodze powrotnej do Enny. Nawigacja nas zawiodła po raz kolejny, co miało ten skutek, że pojeździliśmy sobie po środkowej części Sycylii, po zupełnie wąskich, lokalnych drogach, gdzies w okolicy Pizza Amerina. Miało to swój urok i smaczek, ale sprawiło, że czasu wystarczyło nam tylko na zwiedzenie Caltagirone – w szczególności zobaczenia słynnych, monumentalnych schodów Santa Maria del Monte. Zbudowane zostały w 1608 r. i składają się ze 142 stopni dekorowanych majolikowymi płytkami. W dniu św. Jakuba (25 lipca) są one iluminowane lampkami, ustawianymi tak, ze ich światła układają się w rozmaite wzory. Schody zrobiły na nas wrażenie, w odróżnieniu od samego miasteczka, które nas nieco rozczarowało. Wiedzieliśmy, że jest ono wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO, ale jakże mało atrakcyjne wydało nam się chociażby z również wpisaną na tę Listę, Materą, położoną w prowincji Basilicata (w Materze Mel Gibson kręcił słynna „Pasję”).
W Caltagirone przetrwała do dziś tradycja ręcznej produkcji ceramiki. Było tam sporo sklepików pełnych cudownych wyrobów. Nas najbardziej zachwycił swoisty market, b. duży, samoobsługowy sklep, po którym swobodnie mogliśmy chodzić z psiakiem. Można było tam nabyć wyroby lokalnych twórców różnej jakości i w różnych cenach. Kupiliśmy sobie tam urokliwe pamiątki, które nie zrujnowały naszych kieszeni. Ogólnie – oryginalne wyroby ceramiczne były o wiele tańsze aniżeli w Cefalu i jak później się okazało – np. w Palermo czy Taorminie albo na Wyspach Liparyjskich.
Następnego ranka jechaliśmy około 200 km do parkingu położonego w odległości około pół godziny drogi od Katanii, gdzie byliśmy umówieni z przewodnikiem Biura Etna Experience, z uwagi na zaplanowaną wycieczkę na Etnę. Wycieczkę zarezerwowaliśmy jeszcze z Polski za pośrednictwem internetu, uzyskując zgodę na udział psa w wycieczce. Rezerwacja wiązała się z opłaceniem przez nas 48 € tytułem przedpłaty jeszcze z Polski. Pozostałą część pieniędzy w tej samej wysokości mieliśmy opłacić zgodnie z umową bezpośrednio przewodnikowi po zakończeniu wycieczki.
Bezproblemowo dotarliśmy na miejsce, gdzie wkrótce nadjechał Land Rover z przesympatycznym przewodnikiem o imieniu Daniello. Wraz z nim przybyli z Katanii pozostali uczestnicy naszej wycieczki: małżeństwo (oboje około 60 lat) z Noego Jorku, młoda para z Portugalii i jeszcze jedna młoda para ze Szwajcarii. Daniello mówił po angielsku, bardzo przystępnie, zrozumiałym językiem. Ja specjalnie nie umiem mówić po angielsku, ale Piotr mi tłumaczył to czego nie rozumiałam. Ponadto dziewczyna z Portugalii znała francuski; podobnie jak ja, a zatem tłumaczyła mi z angielskiego na francuski, to co mówił przewodnik, w czasie kiedy chodziliśmy po kraterach wulkanu, a Piotr siedział przy schronisku Rifugio Sapienza z psem (z uwagi na tę jego biedną łapkę) i panią z Nowego Jorku, która nie miała potrzeby chodzić z nami.
Nasza opcja wycieczki była kilkugodzinna, a nie całodzienna. Po wycieczce na Etnę planowaliśmy jeszcze odwiedzić Taorminę. To, co dane na było doświadczyć na pierwszy raz (w dodatku z niesprawnym do końca psiakiem) w zupełności nam wystarczyło (ale podkreślam: na pierwszy raz). Fascynująca była pasja, z jaką Daniello – geolog i biolog opowiadał o historii wulkanu, swojej pracy, o rozwoju flory na popiołach lawy wulkanicznej itp. Pokazywał nam ksiązki z fotografiami strzelających ogniem kraterów, po których chodziliśmy. Wycieczka obejmowała wyprawę do groty wyżłobionej przez lawę. Dostaliśmy wszyscy kaski na głowę i specjalne latarki. Pies został w samochodzie i wszyscy, łącznie z moim Piotrem, mogliśmy przeżyć niesamowite emocje w owej grocie.
W dalszej części wyprawy na sympatycznej polanie leśnej jedliśmy ciepłe włoskie przysmaki, które serwował Daniello. Niektórzy z nas popijali winko, inni soki i było bardzo sympatycznie. Ucieszyłam się z więzi jaką udało nam się nawiązać z tą młodą parą z Portugalii, zwłaszcza, że we wrześniu przyszłego roku planujemy wyjazd do Portugalii i Hiszpanii.Bardzo byliśmy zadowoleni z całej wycieczki. W przyszłości chcielibyśmy zafundować sobie wycieczkę całodzienną po Etnie; oczywiście z Etna Experience!
Po tym, kiedy zostaliśmy przywiezieni do miejsca, w którym został nasz samochód, z pewnego rodzaju żalem rozstaliśmy się z naszymi towarzyszami i pojechaliśmy do Taorminy.
Taormina bardzo nam się podobała. Miasto jest unikatowo położone na szczycie wysokiego wzgórza i wszystko jest tam zachwycające oprócz cen i tłumu turystów. Dla mnie jest to miasto, które warto odwiedzić; natomiast z pewnością nie mogłabym tam wypoczywać, gdyż zdecydowanie preferuję bardziej kameralne miejscowości.
Zachwycił nas starożytny teatr, wybudowany przez Greków, a przebudowany przez Rzymian, podobno drugi pod względem wielkości, po syrakuzańskim na Sycylii. Z teatru roztaczał się wspaniały widok na morze i Etnę.
Kolejnego dnia doszedł do skutku nasz wyjazd do Palermo. Było to dla nas ważne przeżycie, bowiem właśnie w Palermo znajdują się w Katedrze doczesne szczątki św. Rozalii, a w grocie na górze Monte Pellegrini, u stóp której leży miasto, św. Rozalia przebywała za życia. Mieliśmy z Piotrem takie odczucie, że św. Rozalia zaprosiła nas niejako na Sycylię. Wynikało to z tego, że w 2005 roku, spędzaliśmy część urlopu w urokliwej wiosce, leżącej w Gorcach – Porębie Wielkiej. Tam na trasie naszych codziennych wieczornych spacerów z czworonogiem przykuwała uwagę zadbana, niewielka kapliczka, usytuowana przy dorodnej lipie. Dowiedzieliśmy się wkrótce, że to kapliczka św. Rozalii, wybudowana w czasie trwania epidemii cholery w Porębie w 1876 r., a lipa ma ponad 200 lat. Św. Rozalia miała ustrzec przed rozprzestrzenianiem się choroby.
Po powrocie do Szczecina poczytaliśmy jeszcze o tej Świętej, dowiadując się o jej kulcie w Palermo. Od tego 2005 r. kilkakrotnie wracaliśmy na część wakacji do Poręby i chyba w 2006 r. podczas jednego ze spacerów obok kapliczki, mąż powiedział, że chyba św. Rozalia zaprasza nas na Sycylię. Była to dla mnie niedorzeczność, ponieważ wyobrażałam sobie, że na Sycylię to można się dostać tylko samolotem, a my przecież zawsze podróżujemy z psiakiem samochodem. Ostatnio byliśmy w Porębie rok temu latem, kiedy już na wrzesień mieliśmy załatwiony Rzym i wyjazd na Gargano. Jednak wtedy powstał plan wyjazdu na Sycylię, bo nas olśniło, że przecież istnieją przeprawy promowe!
Wiara w Boga i wstawiennictwo jego Świętych jest czymś niezwykle istotnym w naszym życiu. Wszelkie nasze wyjazdy przeżywamy w duchu dziękczynienia za piękno stworzenia i łaskę podróżowania: zdrowie, siły, pieniądze itd.; pełni pokory, że gdyby nie Jego błogosławieństwo wszystko mogłoby wyglądać inaczej…
W tej sytuacji dla nas priorytetem były odwiedziny u św. Rozalii. Wiedząc z przewodników, różnorakich relacji internautów, zdjęć i filmów, w ile to atrakcji obfituje Palermo, przyjęliśmy takie założenie, że to co uda nam się „wyciągnąć” ponad plan, to już będzie bonus od Pana Boga. Jadąc do stolicy Sycylii na jeden dzień mieliśmy także w pamięci ostrzeżenia Sławki, że jeden dzień w Palermo może nas umęczyć, dać niejako skrzywiony obraz miasta pełnego chaosu itp.
Zaplanowaliśmy zatrzymać się na Parkingu Giotto przy Piazzale John Lennon, a następnie poruszać się metrem i autobusami. Po zaparkowaniu udaliśmy się ulicą. E Nartobartolo w kierunku stacji metra. Z planu, którym dysponowaliśmy wynikało, ze jest to relatywnie niedaleko. Zależało nam, aby na początku pobytu w mieście nie tracić energii naszej i psa na spacery ruchliwymi ulicami, a zachować ją na jakieś trasy atrakcyjne spacerowo. Znalezienie stacji metra przerosło nas. Pytaliśmy ludzi, szliśmy zgodnie z planem i nigdzie nie widać było widać znaku z czerwoną literą M, tak jak np. jest to w Rzymie. Pewien pan zaprowadził nas dosłownie na jakąś stację i powiedział, że jest to stacja metra. Niestety – nic nie wskazywało na to, że to istotnie stacja metra – był to po prostu dworzec kolejowy.
Postanowiliśmy się poddać i piechota iść do przystanku autobusu 812, aby owym autobusem wjechać na górę Monte Pellegrino. W drodze na przystanek próbowaliśmy w kilku punktach zakupić bilety komunikacji miejskiej całodzienne, aby trochę zaoszczędzić kasiorki, jednak nie udała nam się ta sztuka, bowiem wszędzie były w sprzedaży tylko bilety czasowe na 1,5 godziny. Kiedy dotarliśmy na przystanek autobusu 112 (idąc w kierunku portu), okazało się, że z rozkładu nie wynika, o której autobus przyjedzie. Ponieważ przystanek usytuowany był naprzeciwko zakładu fryzjerskiego, w pewnej chwili z zakładu wyszedł sympatyczny fryzjer, który akurat nie miał klientów i wyjaśnił nam, że autobus przyjedzie za około pół godziny. Udało nam się także dowiedzieć, jakim autobusem będziemy mieli jechać później, aby dostać się do katedry. Pan zupełnie nie mówił po angielsku, a wiec Piotr czuł się zwolniony z konwersacji, a ja biedulka, gimnastykowałam się z rozmówkami i słownikiem, kalecząc cokolwiek język włoski – aż do przyjazdu autobusu.
Wjazd na górę Monte Pellegrino był ekscytujący, bowiem zakręty są bardzo ostre, sama góra jest stroma, a kierowca – mówiąc delikatnie - specjalnie nie zwalniał. Z okien autobusu roztaczały się coraz wspanialsze widoki na leżące w dole miasto. Sanktuarium zwiedzaliśmy na zmianę. Grota zrobiła na nas bardzo duże wrażenie, a zwłaszcza wykonana ze złota figura świętej Rozalii. Wizyta w tamtym miejscu dla każdego z nas stanowiła bardzo duże przeżycie duchowe. Wspaniałe było to, ze sanktuarium jest otwarte nieprzerwanie od rana arna do wieczora; bez tradycyjnej przerwy związanej ze sjestą, która to przerwa jest szczególnie bolesna, kiedy w jakimś mieście ma się relatywnie mało czasu do dyspozycji.
Wybierając się do sanktuarium św. Rozalii mieliśmy w planie kupno rzeźby, wizerunku, obrazu czy czegokolwiek godnego właśnie stamtąd, a następnie przewiezienie tej pamiątki do Poręby Wielkiej przy najbliższej okazji i podarowanie jej miejscowemu księdzu proboszczowi, celem umieszczenia w kapliczce św. Rozalii. Niestety okazało się, że w sklepiku przy sanktuarium znajdują się same chińskie, kiczowate produkty, kompletnie nieadekwatne do rangi miejsca; tak samo i na dole, przed schodami wiodącymi do sanktuarium. Mieliśmy nadzieję, że jakąś godziwą pamiątkę nabędziemy w takim razie w Katedrze (niestety i tam była bieda z tym tematem).
Kiedy zjeżdżaliśmy już na dół czuliśmy w sercu wielką radość, że najważniejszy cel naszej wizyty na Sycylii, jakim było nawiedzenie sanktuarium św. Rozalii, został osiągnięty.
Po zjechaniu autobusem 812 z góry, mieliśmy przesiąść się do innego autobusu (numeru nie pamiętam) i dojechać praktycznie pod sama katedrę. Wynikało mi, że mamy wysiąść na dziewiątym przystanku. Autobus był nowoczesny – wyposażony w głośnik; nazwy kolejnych przystanków wyświetlały się na monitorze, tylko coś mi przestało pasować w pewnym momencie… Odniosłam wrażenie, że coś za często są przystanki „na żądanie”. Jednak wciąż miałam nadzieje, ze jak będzie przystanek „Katedra” to wysiądziemy. Ostatecznie bryłę katedry zobaczyłam, ale autobus pojechał dalej. Zanim cokolwiek pojęłam – znaleźliśmy się na końcowym. Tam udało nam się ustalić, że kierowcy należ powiedzieć, gdzie się chce wysiąść i on się zatrzyma. Kolejne pół godziny było w plecy zanim autobus odjechał.
Nasze przejażdżki autobusami po mieście miały ten fajny skutek, że praktycznie udało nam się zobaczyć niemałe fragmenty miasta i przez okno i co ważniejsze obiekty, przy których zatrzymywały się autobusy wyświetlały się wewnątrz autobusu na monitorach. Dla takich jednodniowych turystów jak my było to bardzo pożyteczne. Najbardziej się cieszyłam, że dane mi było zobaczyć kościół San Giovannii degli Eremiti, którego kopułę mam uwidocznioną na naszej najfajniejszej kartce z Sycylii (zdjęcie kartki w załączeniu).
Tym razem wysiedliśmy przy samej katedrze. W pobliżu przystanku była informacja turystyczna. Poszliśmy tam jeszcze o coś zapytać. Okazało się, że pan, który udziela informacji ma żonę Polkę, no i baaardzo był dla nas życzliwy. Miał na kartce fonetycznie napisane najważniejsze informacje dla Polaków dotyczące Palermo i tak okrutnie kaleczył język polski, jak zapewne ja włoski; niemniej jednak mocno starał się być nam jak najbardziej pomocny, co w jakiś sposób nas ujęło.
Katedra wywarła na nas już mniejsze wrażenie niż wizyta w sanktuarium na górze. Może dlatego, że już byliśmy trochę zmęczeni, a może dlatego, ze było tu mniej refleksyjnie, a ludzie zwiedzali miejsce bardziej na zasadzie muzeum?... Jak wspomniałam – także i tutaj nie udało nam się kupić nic atrakcyjnego związanego ze święta Rozalią.
Resztę czasu postanowiliśmy spożytkować na spacer po starej części miasta. Chcieliśmy dotrzeć do samego portu, a stamtąd spojrzeć na górę Monte Pellegrino; podobnie jak z góry patrzyliśmy na port. Spacer nam się udał. Doszliśmy do słynnego placu Quattro Canti, na Pizza Marina, gdzie w parku rosły potężne figowce niczym z jakiegoś bajkowego lasu. Wiedząc jak mało mamy czasu na pobyt w Palermo nie przypuszczałam nawet, że uda nam się tam dotrzeć… Ale się udało! Zrobiliśmy kilka niesamowitych zdjęć, a potem poszliśmy jeszcze w pobliże kościoła Santa Maria della Catena no i dotarliśmy do portu. Tu poczuliśmy dosyt; szczególnie mój małżonek, który kilka ładnych lat przepływał po morzach i oceanach świata, bywał w niejednym porcie i do portów ma jakiś swoisty sentyment, gdziekolwiek byśmy nie byli.
Następnie udaliśmy się do samochodu; częściowo autobusem i częściowo spacerem. Kiedy znaleźliśmy się w pobliżu stacji kolejowej Nortobartolo, tej samej, gdzie rzekomo miało być metro, koniecznie musiałam skorzystać z toalety. Wychodząc z niej dostrzegałam bardzo niewielką planszę, z której wynikało, że … w tym samym miejscu faktycznie znajduje się stacja metra, tylko trzeba zjechać w dół windą. Coś nieprawdopodobnego! Z zewnątrz naprawdę nic nie wskazywało, iż jest tu dworzec metro!
Ogólnie z wycieczki do Palermo byliśmy bardzo zadowoleni. Miasto nas nie zmęczyło ani upałem ani hałasem. Decyzja, aby samochód pozostawić na parkingu, a poruszać się komunikacją była jak najwłaściwsza. Oczywiście ja bym bardzo chętnie pochodziła po bazarach, sklepikach i różnych fajnych zakątkach, odwiedziłabym miejscową plażę, ale może przyszłym razem będzie to możliwe. Z punktu widzenia kierowcy wjazd i wyjazd do Palermo jest bezkolizyjny, dość dobrze oznakowany, a ruch w wielu punktach jest regulowany sygnalizacją świetlną.
Tymczasem nazajutrz czekała nas wyprawa do Milazzo, a stamtąd na Wyspy Liparyjskie. Zaplanowaliśmy sobie podróż promem, wyobrażając sobie jakiś zgrabny prom osobowy, z pokładu którego można byłoby podziwiać widoki no i napawać się podróżą morską jako taką. Auto mieliśmy zamiar zostawić na parkingu w MIlazzo, w pobliżu portu. Z dostępnych nam przed wyjazdem z Polski w internecie materiałów, wynikało, że ów parking położony jest w pobliżu przeprawy na wyspy i byliśmy przekonani, iż bez problemu na parking trafimy. W MIlazzo, oddalonym od naszego Castel di Tusa o około 114 km okazało się, że w bezpośrednim pobliżu portu, skąd odpływają promy i wodoloty na Wyspy, nie ma (sic!) żadnego sensownego parkingu. Wszystkie były jakieś dla miejscowych albo na maksimum jedna godzinę… Jeździliśmy w kółko, bowiem myśleliśmy, że może coś przeoczyliśmy. Niestety! Trzeba było samochód zaparkować bezpiecznie dość daleko, a potem maszerować do portu.
Okazało się, że prom, którym zamierzaliśmy o godzinie 9.00 odpłynąć właśnie ruszył, ale z kolei nas to specjalnie nie ruszyło, bowiem był to prom z gatunku samochodowych, wielki; taki na którym kiepsko pachnie, no i zdecydowaliśmy się kupić bilety na wodolot na Wyspę Lipari. Nikt nie oczekiwał od nas zakupu biletu dla psa i nigdzie nie było jakichkolwiek widocznych informacji, że czworonóg potrzebuje biletu. Bez problemy weszliśmy z Argiem do wodolotu, który okazał się nowoczesny, czysty i cichy. Pies, który pierwszy raz podróżował wodolotem położył się pomiędzy naszymi nogami, pod fotelami i spokojnie sobie spał, nie wadząc nikomu. Płynęliśmy wodolotem linii Siremar,a nabywając bilet nie zdecydowaliśmy się kupować od razu biletu na powrót, aby w żaden sposób nie wiązać się z konkretna linia i pozostawić sobie swobodę ruchu.
Mieliśmy zamiar pochodzić po miasteczku Lipari, a następnie przemieścić się na wyspę Vulcano. Pogoda była wspaniała do wędrówek, a ilość turystów w Lipari umiarkowana. Ucieszyłam się bardzo, że już w pierwszym sklepiku po zejściu z wodolotu zobaczyłam cucunci (owoce kaparów w soli), których jak dotąd bezskutecznie szukałam w innych miejscowościach. Samo miasteczko okazało się urokliwe; podobnie jak większość włoskich miasteczek. Byliśmy w katedrze św. Bartłomieja. Rzadko robię zdjęcia w kościołach, ale figura św. Bartłomieja obdartego ze skóry zrobiła na mnie niesamowite wrażenie; zrobiłam zatem zdjęcie, które – o dziwo – nieźle wyszło. Kiedy zwiedzałam katedrę, łaził za mną jakiś kotek, który wyglądał na zadomowionego w tamtym miejscu. Jakiś pan kościelny kręcił się po świątyni, nie zwracając na kota uwagi, jakby było to normalne, że zwierzątko tak egzystuje. W końcu kot zwinął się w kłębek i pod jedną z ławek oddał się swojej kociej sjeście.
Na nasze szczęście sjesty nie było w miejscowym markecie spożywczo – przemysłowym, a zatem mogliśmy bez przepłacania uzupełnić nasz zapas wody mineralnej oraz kupić sobie rózniastych pyszności na nasz posiłek, który skonsumowaliśmy na łonie natury, w sympatycznym zakątku z widokiem na morze.
Około godziny 14.00 chcieliśmy się przeprawić na Vulcano. Kupiliśmy dwa bilety; tym razem korzystając z linii Ustica Lines, bowiem ich wodolot odpływał szybciej. Odstaliśmy swoje w kolejce, aby wejść na wodolot. Piotr cały czas (około 20 minut) trzymał naszego ponaddwudzistokilogramowego psiaka na rękach, bowiem z uwagi na charakter podłoża (metalowe, dziurkowane) i kontuzję pazurków istniało niebezpieczeństwo, że Argo znowu coś sobie niechcący zaczepi, urazi czy coś w tym rodzaju. Kiedy doszło do sprawdzania naszych biletów, dżentelmen, który wpuszczał na wodolot stwierdził, że nas nie wpuści, bo … nie mamy biletu dla psa. Oczywiście wkurzyliśmy się, bowiem sprzedawca biletów na przystani doskonale widział, że jesteśmy z psem; rozmawiał z nami „oko w oko” zanim poszedł do pomieszczenia kasowego, nie proponował kupna biletu dla psa, a w naszym zachowaniu przecież nie było nic takiego, co by wskazywało na to, że Arguta mamy zamiar zostawić na Lipari, a sami udać się na Vulcano.
Ostatecznie powiedzieliśmy, że trudno – w takim razie zapłacimy za psa u kogoś z obsługi wodolotu. Niestety do wpuszczającego na wodolot żadne argumenty nie trafiały; kazał nam iść do kasy i tam kupić bilet. Był to JEDYNY nieżyczliwy człowiek, z jakim przyszło nam mieć kontakt na Sycylii. Oczywiście do kasy był niezły kawałek, a biorąc pod uwagę konieczność dźwigania psa, wcale nam się to nie uśmiechało tym bardziej, że już nie było najmniejszych szans na to, żeby na ten sam wodolot zdążyć.
Cale szczęście, że sprzedawca biletów nie robił problemów ze zwróceniem nam kasy za niewykorzystane bilety, chociaż pierwotnie stwierdził, że sprzeda nam bilet na psa, a nasze bilety przebukuje na prom na godzinę 15.30 czy coś koło tego. Tonem nie znoszącym sprzeciwu oświadczyliśmy, że nie mamy najmniejszej ochoty korzystać z ich usług. Widząc naszą determinację – pieniądze nam zwrócił. Dodam, że słowo „przepraszam” nie padło. Podsumowując: nasze doświadczenie jest takie, iż mając jakikolwiek wybór z linii Ustica Lines nie warto korzystać.
Zastanawialiśmy się co zrobić z tak rozpoczętym popołudniem. Wychodziło nam, że spędzimy na Lipari czas do godziny 17 z minutami, o której to odpływał najbliższy prom do MIlazzo linii Siremar. Nie chcieliśmy od początku tak planować naszego pobytu na Wyspach, aby zakładać powrót ostatnim tego dnia promem; z ostrożności zostawiając sobie jakąś rezerwę. Czułam smutek, że nihref="images/GALERIE/User/Dorota/Relacja/Lipari3.jpg" rel="/images/GALERIE/User/Dorota/Relacja/Lipari3.jpg" class="aa_preview" title="Lipari" data-effect="blind">
Naszą wymianę zdań ze sprzedawcą Ustica Lines, związaną ze zwrotem biletów obserwował bacznie jakiś ciemnoskóry młody człowiek w sycylijskim kapeluszu i kolorowej koszuli. W pewnej chwili podszedł do nas i powiedział, że jest przedstawicielem spółki, która łódkami motorowymi organizuje rejsy wokół Wysp, pies na łodzi nie stanowi problemu, nie wymaga zakupu biletu, a najbliższy rejs będzie o godzinie 15.00 na wyspę Vulcano, z opłynięciem Lipari, zatem około 16.00 możemy sobie wysiąść na Vulcano, a później wrócić stamtąd do Milazzo. Zdecydowaliśmy się na przedstawioną propozycję. Bilet od osoby miał kosztować 15 euro, a mężczyzna nie chciał żadnej zaliczki. Powiedział nam, że owa łódź będzie odpływać z przystani położonej w innej części miasteczka. Zostawił nam ulotkę i powiedział, że będzie czekał na nas na tej drugiej przystani o godzinie 15.00.
My poszliśmy spacerkiem po znajomych już uliczkach we wskazanym kierunku. Gdy dotarliśmy do celu okazało się, że dane nam zostało poznać taki zakątek Lipari, w którym jeszcze nie byliśmy. Z nabrzeża roztaczał się piękny widok na strome skały wznoszące się nad miasteczkiem, stare budynki mieszkalne i na szafirowe w barwie morze. W położonym nad samą wodą kościółku pod wezwaniem św. Kosmy i Damiana była bardzo fajna instalacja w rodzaju ruchomej szopki, przedstawiająca życie mieszkańców Lipari w przeszłości. Były pokazane wnętrza mieszkań, port, rybacy naprawiający sieci, płynąca woda, ludzie rąbiący drwa itp. To wszystko poruszało się i tętniło życiem, a najdziwniejsze było to, że cala ta instalacja mieściła się w normalnie czynnym kościele, w którym regularnie odbywają się msze święte!
Około 15.00 pojawił się młody człowiek, u którego rezerwowaliśmy wycieczkę. Powiedział, że mamy się relaksować i czekać na łódź. Zaczęło nas to denerwować. On sobie usiadł ze spokojem mistrza przy jednym ze stolików z pobliskiego baru i pil colę, przeglądając jakąś gazetę. Widząc nasze nerwowe ruchy podszedł do nas i ponownie zachęcił do podziwiania widoków i oddawania się relaksowi.
Mój małżonek stwierdził, że on ma dosyć takich niesolidnych przewoźników i że rezygnujemy z tego rejsu… Ja już byłam nastawiona na wycieczkę łódką i wcale nie miałam ochoty rezygnować z niej, ale faktycznie zrobiło się już piętnaście po trzeciej, a tu nie było widać ani jakiejkolwiek łodzi ani potencjalnych wycieczkowiczów. W pewnej chwili ciemnoskóry pokazał nam jakąś „ łupinę” płynącą w kierunku nabrzeża i powiedział, ze to jest ta łódka, którą my mamy popłynąć. Nagle skądś wzięło się kilka osób, które kręciły się po okolicy i które to - jak się okazało - miały popłynąć z nami. Dopiero wtedy kupiliśmy bilety bezpośrednio od ciemnoskórego. Okazało się, że łódka jest stara, Piotr orzekł, że niebezpieczna, a jak się okazało, że łódź praktycznie nie cumuje w żaden stabilny sposób, a należy do niej wejść podając rękę panu motorzyście, to mój „emerytowany” marynarz stwierdził… że nigdzie nie płyniemy.
Na łódkę weszło kilka osób i czekano tylko na nas, przy czym trochę to trwało zanim przekonałam Piotra, że ten rejs po prostu jest nam pisany. Nie wiem jakim cudem udało mu się wejść na trzęsącą się łódź z tym naszym pupilem na rękach, ale najważniejsze, że się udało.
Morze było spokojne, przepiękne, widoki przednie, a zatem szybko osiągnęliśmy spokój ducha i umysłu, a ten rejs, to było to, czego było nam trzeba! Pływaliśmy wśród skał, oglądaliśmy z bliska przybrzeżne groty. W pewnym miejscu chętni mogli zażyć kąpieli w morzu. Niesamowicie prezentowała się lekko dymiąca wyspa Vulcano, na której szczęśliwie wysiedliśmy z łódki.
Vulcano, zgodnie z oczekiwaniami była zupełnie inna niż Lipari. Dla nas okazała się interesująca zupełnie czarna miejscami plaża no i powszechnie znane kąpielisko w siarkowych błotnistych wodach. Nie korzystaliśmy ze zdrowotnej kąpieli, natomiast patrzyliśmy jak kapią się inni. Ja pierwotnie miałam w planie taką kąpiel, ale jak się dowiedziałam że zapach utrzymuje się na ciele do dwóch dni, to się zniechęciłam.
Kratery wulkanów podziwialiśmy jedynie z daleka; nie mieliśmy przecież zbyt wiele czasu do spędzenia na Vulcano. Pochodziliśmy do wyspie, kupiliśmy od rolnika z samochodu pyszne winogrona i brzoskwinie, na plaży „ogólnieobowązującej” pomoczyłam nogi i udaliśmy się na przystań celem zakupu biletu na wodolot do Milazzo linii Siremar. Chociaż na rejs z Milazzo na Lipari nie musieliśmy kupować biletu dla psa, po naszych doświadczeniach z linią Ustica Lines, woleliśmy tak na wszelki wypadek zapytać, czy pies potrzebuje mieć bilet. W zasadzie byliśmy przekonani, że padnie odpowiedź, iż biletu nie potrzebuje. Tymczasem okazało się, że musimy kupić dla niego bilet za 6 euro. Ot – taki włosko – sycylijski porządek! Tym razem wodolot był tak mocno wysłużony, ze miałam wrażenie, iż w czasie rejsu się rozsypie. Okna na dolnym pokładzie były na tyle mało szczelne, że od środka można było sobie zeskrobywać sól z okien.
Wróciliśmy do naszego wakacyjnego domku pełni wrażeń, mając w perspektywie ostatni dzień na Sycylii. Był to dzień spędzony częściowo w Cefalu na ostatnich zakupach oraz na plażowaniu w Castel i pływaniu w przyjemnie ciepłym, spokojnym morzu, no i niestety – na pakowaniu. Nazajutrz, w sobotę o szóstej rano mieliśmy wyjechać do Mesyny, a stamtąd promem na półwysep Gargano, nad Adriatyk, gdzie mięliśmy zamiar wypoczywać jeszcze przez ponad tydzień. Jeżeli mowa o zakupach, to chociaż Cefalu jest jednym z najbardziej znanych kurortów nadmorskich na Sycylii, jest tam przynajmniej jeden świetnie zaopatrzony market spożywczo – przemysłowy, w którym można było kupić masę pożytecznych i w przystępnej cenie smakołyków, łącznie z produktami typowymi dla regionu.
W tym miejscu warto dodać, że my zasadniczo żywimy się własnym sumptem. Ja uwielbiam gotować, robię to sprawnie, mając „na Włochy” opracowanych kilka zestawów posiłków, które spożywamy w ramach obiadokolacji. W ciągu dnia jemy miejscowe sery z pieczywem lub bez (pieczywo niezłe, ale na Gargano chleb smakuje nam o wiele bardziej), paprykę, pomidory, które pięknie się kroją i nie wycieka z nich woda, wyśmienite masło i owoce: brzoskwinie w różnych odmianach, winogrona i melony, które w domu obieram, kroję w kostkę i zabieram ze sobą w pojemnikach do samochodu. Sporadycznie jadamy mięsko i wędliny; częściej ryby, które nabywam jednorazowo, świeże i już oczyszczone. Część przyrządzam od razu, a cześć zamrażam na następny posiłek, za kilka dni.
Od 2007 r. jesteśmy praktycznie co roku we Włoszech i w moim odczuciu ceny tych produktów, które kupujemy tam zwyczajowo nie wzrosły tak dramatycznie jak w Polsce, a ceny warzyw i owoców są wciąż takie same. Paliwo podrożało, ale autostrady na Sycylii okazały się znacznie tańsze niż te na kontynencie. Niestety oszczędności, które bez szczególnego wysiłku poczyniliśmy podczas tygodniowego pobytu na Sycylii musieliśmy przeznaczyć na opłacenie energii elektrycznej. Apartament mieliśmy (po raz pierwszy w życiu i najpewniej ostatni) wynajęty na takiej zasadzie, że energia elektryczna miała być płatna według zużycia. Po przyjeździe Piotr z wynajmującym spisali stan licznika i zgodnie z umową zawartą z biurem zapłaciliśmy 300 € kaucji. W domu była klimatyzacja, bowiem tylko taki apartament wchodził w grę w naszym przypadku. Zdawaliśmy sobie sprawę, że na Sycylii jeszcze we wrześniu temperatura w ciągu dnia może przekraczać 30 stopni, a gdyby mieszkanie przez dach mocno się nagrzewało, bez klimatyzacji nocny wypoczynek byłby nieefektywny. Podczas naszego pobytu było cieplutko, ale użycie klimatyzatorów ani razu nie okazało się potrzebne. Wiedząc o tym, że energia na Sycylii jest dosyć droga, oboje oszczędzaliśmy prąd jak tylko się dało, napominając się wzajemnie i nieustannie gasząc zbędne światła. W domu przebywaliśmy niewiele, a wieczorami szybko kładliśmy się spać, aby regenerować siły i zarazem gromadzić je na dzień następny. Przeżyliśmy szok, kiedy rano przed naszym wyjazdem pojawił się właściciel domu i w zasadzie nawet nie patrząc na licznik poboru prądu zawiastował opłatę 78 €. Piotr stwierdził, że on nawet nie poświecił latarką, którą Piotr miał przygotowaną; wówczas facet coś tam niby jeszcze raz podejrzał na owym liczniku, stwierdzając, że właśnie tyle się należy. Zapytaliśmy z niedowierzaniem o cenę jednego kilowat energii, ale wszelka dyskusja nie miała sensu: on miał w ręku nasze 300 €, zapewne stosownych kolegów na gwizdek lub telefon, no i co mogliśmy zrobić? Przed nami było 800 km drogi przeprawa promowa, więc pełni niesmaku przyjęliśmy 220 €, które nam zwrócił, a na moją prośbę o rachunek otrzymałam odręcznie napisany karteluszek, bez żadnej pieczątki itp.
Było mi potwornie przykro, że na koniec Sycylia mnie tak głęboko rozczarowała. Czułam się oszukana i zwyczajnie zrobiona w konia, a tego bardzo nie lubię. Owszem wiedzieliśmy, że za energie przyjdzie nam zapłacić i to więcej niż w Polsce, no ale nigdy w życiu takie pieniądze! Mieszkanko, które było naszą przystanią i azylem stało się nam raptem nieprzyjazne i wrogie.
O ile jeszcze parę chwil wcześniej nie miałam żadnych wątpliwości, że chcę na Sycylię kiedyś wrócić, o tyle w tamtej chwili wszystkiego mi się odechciało!
Potem aż do samej Messyny wałkowaliśmy temat, na odpowiednich emocjach, zastanawiając się, w którym punkcie popełniliśmy błąd – my, tacy doświadczeni zdawałoby się w podróżowaniu i załatwianiu noclegów na własną rękę. Wniosek był jeden: od tej pory nigdy nie skorzystamy z ofert, przewidującej jakiekolwiek opłaty u wynajmującego, zarówno za prąd jak i za cokolwiek innego.
Dodam tylko, że los ostatecznie uśmiechnął się do nas i w kwestii finansowej, bowiem po tygodniu spędzonym na Gargano, przebywaliśmy dwa dni w Asyżu. Korzystaliśmy z noclegu w Hotelu Grotta Antica. Samochód był cały czas zaparkowany na jednym z podziemnych parkingów. Tu byliśmy przygotowani na opłatę za parkowanie w granicach od 60 do 80 € (dokładnie nie byliśmy zorientowani). Kiedy przyszło do płacenia, pani w kasie parkingu zapytała gdzie my nocowaliśmy. Zdziwiło nas to pytanie, bo zasadniczo cóż tej pani do tego? To trochę nie w naszym stylu, ale jakieś natchnienie kazało nam odpowiedzieć. Jakaż była nasz radość, kiedy okazało się, że ów parking ma z Hotelem Grotta Antica jakaś umowę i my płacimy jako goście tego hotelu tylko 8 € za cały czas parkowania!
Wracając jednak do naszego pożegnania z Sycylią, już wiedziałam, że jeżeli do toalety, to niezwłocznie muszę się tam udać po wjechaniu na prom. Tak jak w drodze na Sycylię – na zakrytym pokladzie samochodowym, panowie z obsługi spokojnie palili papierosy pod znakiem „Zakaz Palenia”. Dzięki temu podroż na stały ląd mogliśmy spędzić na odkrytym pokładzie robiąc ostatnie zdjęcia. Jak tylko Sycylia oddalała się coraz bardziej, ogarniała mnie za nią coraz większa tęsknota. Topniały niepotrzebne emocje… Ważne w końcu, aby wyciągnąć wnioski na przyszłość i nie popełniać ponownie tego samego błędu.
Kto chociaż trochę zna Sycylię, pewnie pomyśli, że zobaczyliśmy niewiele; my zresztą też mamy tego świadomość. Z drugiej strony cieszymy się, że jeszcze tyle ciekawego nas tam czeka, o ile uda się pojechać. Jednak z uwagi na nasze plany wyjazdowe na najbliższe dwa lata, powrót na Sycylię tak szybko nie nastąpi.
Dodam jeszcze, że w swojej relacji celowo nie próbowałam zamieszczać informacji zawartych w przewodnikach turystycznych i w internecie, oraz, że bardzo fajne było dla nas to, iż bezpośrednio z Sycylii nie wracaliśmy do Polski, tylko pobyliśmy jeszcze we Włoszech. Dzięki temu powrót do rzeczywistości był znacznie łagodniejszy…
(więcej zdjęć z tej wycieczki w galerii)